Recenzja: Power Rangers

Recenzja: Power Rangers

Tomasz Alicki | 24.03.2017, 21:24

Wraz z kinową premierą Power Rangers, przyszedł czas na kolejną nostalgiczną podróż. Przepełniona kolorowymi superbohaterami z remiksem słynnego motywu w tle przeprawa okazała się jednak inna od wyobrażeń fanów. Pozostaje pytanie, komu bardziej spodobają się Wojownicy Mocy w wersji 2017 – zagorzałym miłośnikom serialu czy młodszemu pokoleniu.

Power Rangers jest filmem o charakterze, który w komiksowym świecie zwykło się nazywać origin story. Reżyser rozpoczyna nową serię w oparciu o znane uniwersum, a jego pierwsza produkcja ma na celu przybliżyć nam piątkę bohaterów, nadać im odpowiednich cech i sprawić, żeby w przyszłych filmach zależało nam na wojownikach. Jasona, Kimberly, Billy’ego, Zacka i Trini poznajemy więc jako nieświadomych niczego buntowniczych nastolatków, którzy wspólnie odsiadują w szkolnej kozie kary za swoje przewinienia. Dopiero zrządzenie losu kieruje ich wszystkich w to samo miejsce, pozwalając wspólnie odkryć tajemnicę wyjątkowych monet. Zaraz potem w naszej paczce budzą się moce, a widz ma okazję patrzeć, jak w bólach i mękach rodzą się superbohaterowie. Power Rangers jest bardzo wyraźnym początkiem nowej serii.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jak to zwykle bywa, tam gdzie przychodzą nowości, rodzą się również kontrowersje – tym razem wątpliwość budzi samo podejście reżysera. Dean Israelite postanowił bowiem zaserwować widzom dwugodzinne origin story, nie dbając za bardzo o oczekiwania serialowych weteranów. Przez większość filmu obserwujemy rodzinne zmagania piątki bohaterów, ich rozterki względem samej idei Power Rangers oraz treningi mające pomóc grupie zbudować więź. Trzon akcji to w rezultacie krótkie sekwencje walki podczas ćwiczeń, a sceny znane wszystkim doskonale z serialu stanowią raptem 15 minut z dwugodzinnego filmu. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy taki pomysł przyniesie więcej dobrego czy złego. Zależnie od punktu widzenia, koncepcja Deana Israelite’a ma swoje plusy i minusy.

Bardziej znani aktorzy jak Bryan Cranston, Bill Hader czy Elizabeth Banks (która swoją drogą jest jedną z większych porażek tego filmu) odgrywają niewielką część w całości. Zordon i Alpha 5 grają głównie swoimi głosami, a Rita Repulsa przez połowę produkcji przedstawiana jest w dramatycznych scenach niczym czarny charakter przeciętnego horroru. Reżyser postawił przede wszystkim na młodych aktorów. Z całej piątki swój potencjał potwierdził jedynie RJ Cyler, znany niektórym z rewelacyjnego Earl i ja, i umierająca dziewczyna, przyćmiewając resztę wojowników. Ci zresztą dostawali do czytania tak banalne i puste słowa, że czasami potrzeba było geniuszu, żeby zrobić z tego aktorskie widowisko.

Z takiego obrotu spraw niezadowoleni będą na pewno fani serialu z lat 90. Oryginał wyglądał przecież tandetnie i nie błyszczał pod względem rozpisania postaci, ale stał walką, która koniec końców sprawiała tyle przyjemności, że była chyba jedynym powodem takiej popularności. Dean Israelite odwraca kota ogonem, wrzuca akcję tylko w ostatnie kilkanaście minut filmu i postanawia skupić się na sprzedaniu widzom przyjaźni między wojownikami oraz podkreśleniu, jak ważnym cechami dla Power Rangersów są zaufanie i współpraca. Cel jest szczytny, ale poświęcanie na to półtorej godziny może sprawić, że fani pierwowzoru prześpią moment, kiedy powinni zżyć się z bohaterami, i obudzą się dopiero na napisach końcowych.

Z drugiej strony możemy potraktować ten pierwszy film jako początek czegoś większego. Skoro spodziewamy się kolejnych filmów, premiera z 2017 roku może być sposobem na zbudowanie wiarygodności w następnych częściach. Ciężko nazywać występy młodych aktorów jako złe lub nieudolne. Mnóstwo tu humoru i celnych dowcipów na temat Transformersów czy Iron Mana, a jako origin story, Power Rangers ogląda się zaskakująco przyjemnie. Reżyser ewidentnie zna serial i rozumie jego fenomen, co widać to po żartach, bohaterach czy samej walce na końcu, kiedy wojownicy w swoich Zordach pędzą w kierunku przeciwnika w rytm remiksu oryginalnego motywu. W tym wszystkim dziwią tylko proporcje starej dobrej walki do wątków obyczajowych.

Mimo swoich korzeni, film wygląda świetnie pod kątem scen akcji. Ekipa odpowiedzialna za Władcę Pierścieni musiała mocno się narobić, żeby zaserwować nam Power Rangers z CGI na poziomie dwudziestego pierwszego wieku. Sposób walki i jej choreografia dalej przypomina lata dziewięćdziesiąte, ale wygląd przeciwników czy efekty specjalne stoją na zupełnie innym poziomie. Tym bardziej szkoda, że tak mało akcji przyszło nam obejrzeć w tegorocznym filmie, bo to, co pokazano, robi spore wrażenie.

Tak jak sama produkcja zostawia widza z mieszanymi uczuciami, tak polski dubbing co chwilę denerwuje. Generalnie głosy podkładane pod bohaterów nie wpływają mocno na odbiór. Znane hollywoodzkie postaci z polskim podkładek zmuszają oczywiście widza do szybkiego przetrawienia tego, czego właśnie doświadcza, jednak można się szybko przyzwyczaić i chłonąć film dokładnie tak, jak przy okazji każdej innej wizyty w kinie. Momentami razi jedynie dobór słów. Natłok wyrazów pokroju „czadowo”, „dziękówa” czy „git” potrafi przytłoczyć i dosadnie przypomnieć siedzącym na sali widzom, do kogo kierowany jest ten film.

Power Rangers może być początkiem nowej, ciekawej serii. Nie dostaliśmy nostalgicznej uczty dla fanów serialu, jednak nadchodzący cykl filmów zdaje się mieć praktycznie wszystko, żeby zrealizować to, czego oczekujemy. Poznaliśmy bohaterów, zrozumieliśmy ich problemy i poświęcenie oraz zobaczyliśmy, co potrafią osiągnąć współpracując ze sobą nawzajem. Pozostaje potraktować tegoroczną premierę jako przedsmak kolejnych części i liczyć na to, że niedługo twórcy wezmą te same narzędzia, by zapewnić nam dwie godziny pełne akcji i Megazordów.

Ocena: 6

Atuty

Wady


6,0
Tomasz Alicki Strona autora
cropper