Recenzja: Dzień Niepodległości: Odrodzenie

Recenzja: Dzień Niepodległości: Odrodzenie

Adam Grochocki | 01.07.2016, 18:44

Mam sentyment do Dnia Niepodległości. Będąc w szkole podstawowej, ktoś się (prawdopodobnie) pomylił i wysłał klasy 4-8 na film, który miał być o 11 listopada, a okazał się czymś „troszkę” innym. Nie muszę chyba mówić, że wtedy był to najlepszy film w moim życiu. Oglądałem go dziesiątki razy na VHS, więc kontynuację musiałem obejrzeć na premierę. Sprawdzamy Dzień Niepodległości: Odrodzenie.

Początek kontynuacji jednego z największych hitów lat 90. jest dość dynamiczny i pomysłowy. Przed zniszczeniem „statku matki”, kosmici wysłali sygnał SOS, który spędził w przestrzeni dużo czasu zanim trafił do adresata. Ta nieprzemyślana taktyka obcych dała ludzkości dwadzieścia lat na przygotowanie się do ich nieuchronnego powrotu. Na Ziemi zapanował pokój, a zjednoczone narody wspólnie pracowały nad zaadaptowaniem kosmicznej technologii, jaką znaleziono w pokonanych statkach kosmicznych.

Dalsza część tekstu pod wideo

Chyba nikt nie spodziewał się porywającej fabuły, nie? Film jest do bólu przewidywalny i nie zaskakuje zupełnie niczym. Zgodnie z tradycją sequela, wszystkiego jest rzeczywiście więcej i kilkukrotnie głośniej. Statek obcych pokrywa niemalże 15% powierzchni globu, a to nie wszystko, ponieważ posiada nawet własną grawitację. Eskadra pilotów to już nie kilkanaście, a kilkaset myśliwców. Nawet bohaterów, którzy mają swój bzdurny, mikroskopijny wątek, jest więcej. Naturalnie Emmerich nie zapomniał o podkreślaniu na każdym kroku amerykańskości tej produkcji, dlatego też statek „parkuje” tuż przed Białym Domem, na którym dumnie powiewa flaga, a przywódcy biorą pod uwagę dobro obywateli podejmując decyzje i nieobce jest im poświęcenie dla dobra ogółu.

Tego typu produkcja ma po prostu bawić, a z tym niestety jest różnie. Momenty tak spektakularne, że trudno ogarnąć, co dzieje się na ekranie, przecinane są bardzo durnymi wtrąceniami bohaterów trzeciego i czwartego planu. Dzień Niepodległości cierpi bowiem na syndrom „filmu Emmericha”. Rzuca się w oczy, że reżyser upodobał sobie przedstawianie bohatera lub najczęściej całej rodziny, która wychodzi cało z każdej, pozornie beznadziejnej sytuacji. Tak było w poprzedniej odsłonie, a także w Pojutrze, czy 2012. W Odrodzeniu rola bezsensownego zapychacza czasu przypadła ojcu Levinsona (Judd Hirsch). Dziadziuś na swojej zdezelowanej łódce potrafi umknąć lądującym na oceanie kosmitom, mimo że wokół giną miliony lepiej przystosowanych do przetrwania ludzi, a szkolny autobus wypakowanym dziećmi daje radę… a zresztą, zobaczcie to sami.

Jeśli chodzi o bohaterów, to na plus wyróżnia się ekipa z poprzedniego filmu. David Levinson (Jeff Goldblum) jest dokładnie tym samym gościem co poprzednio. Celne spostrzeżenia miesza z głupawymi minami i średniej jakości żartami. Emerytowany Z kolei prezydent Whitmore (Bill Pullman)nie zapomniał, jak wygłasza się patetyczne przemówienia dodające otuchy zrezygnowanym żołnierzom. Szalony, długowłosy naukowiec Dr. Okun (Brent Spiner) zaś... No cóż, dalej jest tak samo szalony.

Koszmarnie wypadają świeże twarze. Jake Morrison (Liam Hemsworth) to nowa wersja Willa Smitha. Miał być zabawnym zawadiaką z przeszłością i wielkim sercem do walki. W rzeczywistości jednak padające z jego ust żarty są tak suche, że nie dziwię się, że za karę został wysłany do pracy w bazie na Księżycu. Aktor jest sztywny, drewniany i zupełnie niepasujący do roli. Chyba lepiej, żeby pozostał znany jako „brat Thora”. Jeszcze gorzej wypada filmowy syn Kapitana Hillera – Dylan (Jessie T. Usher), przedstawiony tu jako smutny i obrażony na cały świat chłopczyk bez żadnego charakteru. Co można powiedzieć o córce byłego prezydenta imieniem Patricia (Maika Monroe)? Kiedy już się uśmiechnie, to ładnie wygląda… to wszystko, co przyszło mi do głowy. A co wśród elity ziemskich wojsk robi afrykański watażka w czerwonym berecie z dwoma maczetami w na plecach? Mnie nie pytajcie.

Ton filmu nie jest śmiertelnie poważny dlatego mocno liczyłem na wstawki humorystyczne. Jak pewnie się domyślacie, poziom żartów jest żenujący. Naturalnie wypadający Jeff Goldblum nie ma wsparcia u kolegów z planu, przez co tylko raz słyszałem chichot na sali. Zabrakło charyzmy Willa Smitha i jego naturalności w odgrywaniu zabawnych scen (np. walka ze spodkiem z pierwszym filmie). O kretyńskich dialogach na poziomie szkoły podstawowej chyba nie muszę wspominać.

Czas na mięcho, czyli rozwałkę. Sam atak na Ziemię wygląda fenomenalnie. Rozpadające się całe miasta, niszczenie tysięcy samochodów i budynków, a do tego klasyczne dla reżysera pastwienie się nad zabytkami na całym świecie wciskają w fotel. Spece od CGI stworzyli sceny pełne najdrobniejszych szczegółów, które zapadają w pamięć na długo. Problemem jest to, że takich scen jest mało. Dwudziestominutowa sekwencja pastwienia się na naszą planetą to w zasadzie wszystko, co oferuje drugi Dzień Niepodległości. Potyczki z kosmitami nie robią już takiego wrażenia, gigantyczny statek, oprócz niesamowitych rozmiarów, to tylko wielka wydmuszka, a epickie (w założeniach) starcia z rojem małych spodków są tak chaotyczne, że nie mamy pojęcia, co dzieje się na ekranie.

Film sprzed 20 lat fajnie oszczędzał nam widoku kosmitów. Oprócz kilku scen, nie widzieliśmy obcych kreatur, a jedynie ich statki. Pewnie spowodowane było to budżetem, ale świetnie podkreślało klimat walki z niewiadomym. Obcy byli ziemianom naprawdę obcy, a gdy się już pojawiali, widownia wstrzymywała oddech. Tym razem jednak postanowiono dać im wielkie laserowe spluwy i puścić do bezpośredniej walki z ludźmi. Była to chyba najgorsza możliwa decyzja scenarzystów, bo jak wytłumaczyć, że inteligentna, wyprzedzająca nasz rozwój o co najmniej kilkaset lat rasa dostaje oklep od miejscowego głupka czy wspomnianego gościa z maczetami…?

Dzień Niepodległości: Odrodzenie jest bardzo słabe. Oczekiwałem prostej fabuły z dobrym humorem i wielkimi pojedynkami. Tylko prostota fabuły spełniała w całości moje oczekiwania. Humor jest do bani, a starcia wypadają krótko i chaotycznie. Wszystkie atuty produkcji odeszły wraz z Willem Smithem, a osamotniony Jeff Goldblum to za mało, aby z czystym sumieniem film polecić. Jeśli podczas upałów chcecie spędzić prawie dwie i pół godziny w klimatyzowanej sali i wszamać trochę popcornu, to idźcie śmiało. Jeśli natomiast macie wybór – wybierzcie Warcrafta.

OCENA: 4

Autor prowadzi bloga http://www.geeklife.pl/, gdzie recenzuje seriale, filmy i gry.

Atuty

Wady


4,0
Adam Grochocki Strona autora
cropper