Recenzja: Shadow of the Beast (PS4)

Recenzja: Shadow of the Beast (PS4)

Paweł Musiolik | 22.05.2016, 10:50

Być wolnym od wpływu nostalgii to najlepsza rzecz, jaka może przytrafić się podczas recenzowania nowej wersji klasyka, a takim bez wątpienia dla wielu jest Shadow of the Beast. Nie, nie grałem w oryginalną wersję na Amidze. Miałem C64 i przez lata był to mój jedyny sprzęt do gier. Nie żałuję, ale wiem, że sporo gier z tego powodu mnie ominęło, między innymi gra od Psygnosis. Dlatego zapowiedź wersji na PS4 przyjąłem z podekscytowaniem... tylko że to było niecałe 3 lata temu, więc dużo z tej ekscytacji zdążyło ulecieć.

Na szczęście z nie jest tak źle, jak w niektórych miejscach je malują. Siedmioosobowa ekipa Heavy Spectrum postanowiła możliwie najwięcej wyjąć z oryginału, co w niektórych momentach jest dobrym pomysłem, lecz w innych te archaizmy bolą, bo bez nich gra bez wątpienia byłaby lepsza i nie straciłaby za dużo ze swojego uroku. Shadow of the Beast jest cholernie krótką grą. Całość zamyka się w siedmiu lokacjach, które przechodzi się w mniej więcej 2 godziny, co jak na dzisiejsze standardy jest czasem znacznie krótszym niż w wielu symulatorach chodzenia. Co prawda na jednokrotnym przejściu się nie kończy, ale nie liczyłbym na wyrozumiałość osób niezwiązanych emocjonalnie z tytułem.

Dalsza część tekstu pod wideo

A dlaczego gra się nie kończy? Cóż, mamy w niej kilka zakończeń, a gdy gramy za pierwszym razem, to fabułę musimy sobie dopowiadać, bo nie znamy żadnego z języków, jakim posługują się nasi przeciwnicy. Ten wykupujemy za punkty, które zdobywamy przechodząc plansze i wykręcając jak najwyższe wyniki za styl walki. W taki więc sposób zachęcani jesteśmy do wykręcania coraz lepszych wyników i pięcia się w rankingach. To, co kiedyś ograniczało się do zwykłej rywalizacji samego z sobą, tutaj nabrało większego sensu. I przyznam, że nie czułem się zmuszany do wałkowania tych samych lokacji w celu żyłowania wyników. Całość mnie dosyć zaciekawiła za pierwszym razem na tyle, że po prostu chciałem wiedzieć, co tak naprawdę do mnie mówiono i czy moja interpretacja wydarzeń pokrywa się z tym, czym historia faktycznie jest.

Jesteśmy wrzuceni ponownie do krainy Karamoon, gdzie nasz przemieniony za pomocą magii bohater – Aarbron – raz jeszcze, pchany zemstą, chce odegrać się za krzywdy. Tak, wiem, mało oryginalne, ale hej - gra przecież od początku miała składać hołd oryginałowi. I w wielu aspektach robi to bardzo dokładnie. Przynajmniej według tego, co sprawdziłem grając w oryginał, bo ten można odblokować sobie wewnątrz nowszej wersji, więc przynajmniej miałem z czym porównywać. Starszym polecam jednak zabawę z nostalgią, jaka w Was siedzi, a dopiero później bawić się w jej ewentualne odzieranie.

By łechtać pamięć i sentyment graczy mających już trójkę z przodu wieku, poza oryginalną grą dorzucono także oryginalną ścieżkę dźwiękową, chociaż tej nowej nie można wiele zarzucić. To, czym SotB wyróżniało się ponad 20 lat temu, to grafika i muzyka. Oprawa dźwiękowa w nowej wersji jest po prostu dobra. Szału w mojej opinii nie robi, ale gry nie psuje. A grafika? Cóż, mimo faktu, że całość jest w tym 900p (tak, ja to niestety widzę po rozmazanym obrazie), to i tak zachwyca. Korzystając z dzisiejszych technik, odwzorowano technikę parallax scrolling, doszły do tego bardzo ładne efekty cząsteczkowe i świetlne (gdy przemierzamy pustynię niektóre sceny są przepiękne), a całość buduje bardzo dobra praca kamery, która zależnie od momentu albo się przybliża, albo oddala, nierzadko zmieniając perspektywę i unosząc się wysoko ponad pole gry.

W tym wszystkim bolą niestety drętwe animacje  przeciwników, a i sam Aarbron też rusza się, jakby demoniczny kręgosłup wrósł mu w tyłek. Tak, wiem, hołd składany oryginałowi, ale naprawdę ruchy bohatera powinny być płynniejsze. Najbardziej na tym cierpi eksploracja i walka. W tym pierwszym przypadku czasem ginąłem, kiedy nie wyszedł mi skok, gdyż moja postać zawraca niczym czołg na lodowisku. W drugim - gdy jesteśmy atakowani z dwóch stron nie da się efektywnie walczyć, bo każdy obrót jest niesamowicie wolny. Boleśnie to kontrastuje z efektownymi kombinacjami ciosów i uników, ale tylko wtedy, gdy je złączymy w płynnie przechodząca kombinację, co wymaga wyrzucenia do kosza jakichkolwiek nawyków z współczesnych gier akcji i slasherów.

Przyczepić muszę się też niestety długich czasów wczytywania kolejnych plansz (mała podpowiedź – korzystając z pewnej kombinacji przycisków możecie sobie umilić oczekiwanie). Rozumiem, że są one bogate w wiele elementów i mimo perspektywy 2D, to nadal trójwymiarowe lokacje, ale ten aspekt niestety w tak krótkiej grze boli. Całościowo jednak traktuję z punktu widzenia kogoś, kto z oryginałem nie miał do czynienia, jako wyjątkowo ciekawe wskrzeszenie (wydawać by się mogło) zapomnianej marki. Rozmawiałem też z kilkoma osobami pamiętającymi oryginalną wersję gry i w ich przypadku nostalgia została zaspokojona, zwłaszcza z dostępnością amigowej wersji gry. Ja jestem zadowolony, starszym dobrze zrobi nostalgia, a co zresztą? Jeśli nie macie cierpliwości do masterowania gier, robiąc w kółko to samo – poczekajcie do pierwszej promocji. Bo o ile te 63 zł trochę boli, tak za dwie dyszki mniej nikt wyrzutów mieć nie powinien.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Shadow of the Beast

Atuty

  • Gra serwuje nam fantastyczne widoki
  • Zaspokaja nostalgię
  • W świetny sposób zachęca do wielokrotnego przechodzenia i poprawiania wyników
  • Oryginalna wersja Shadow of the Beast w bonusie

Wady

  • Sztywne ruchy bohatera, zwłaszcza w walce
  • Długie czasy wczytywania

Hołd oddany. Deweloper może być z siebie zadowolony. Mogło być w niektórych aspektach lepiej, ale jak na powrót serii po tak długim śnie - jestem zadowolony.

Paweł Musiolik Strona autora
cropper